czwartek, 28 sierpnia 2014

Rozdział X Zmierzch

Mur był zbudowany z dużych okrągłych kamieni pokrytych sinawymi porostami i kończył się dokładnie na równi z czubkiem głowy chłopca. Żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie, maluch musiał wspiąć się na palce. Przed nim ścieliła się tylko szarość i mgła. Tu, gdzie teraz stał, równie dobrze mógł być koniec świata, ale przecież doskonale wiedział, że jest odwrotnie: za murem świat się dopiero zaczynał. Ów wielki świat, jaki rozciąga się poza granicami ogrodu. Przez całe lato kusiło chłopca, żeby go odkryć.
Dwukrotnie próbował wdrapać się na mur i dwukrotnie ręka zsunęła się z chropowatych kamieni, a on upadł do tyłu w wilgotną trawę.
Nie poddawał się jednak i za trzecim razem dopiął swego.
Wziął głęboki wdech, podciągnął się na rękach, wczepił się w zimne kamienie i znalazł się na szczycie.
Było to dla niego nie lada osiągnięcie - ma niecałe sześć lat i oto po raz pierwszy w życiu przechodzi przez mur. Przez chwilę siedział na krawędzi niby król na tronie.
Świat po drugiej stronie był wielki i bezkresny, ale przy tym szary i niewyraźny. Mgła, jaka tego popołudnia zasnuła wyspę, nie pozwalała wiele zobaczyć, lecz u podnóża muru chłopiec widział niewielką łączkę porośniętą żółtobrunatną trawą. Kawałek dalej rysowały się niskie krzaki jałowca i wystające z ziemi omszałe kamienie. Grunt okazał się równie płaski jak w ogrodzie za jego plecami, a jednak wszystko wydawało się znacznie dziksze; obce i kuszące.
Chłopiec oparł prawą stopę na tkwiącym w ziemi głazie i zszedł na łąkę za murem. Po raz pierwszy w życiu znalazł się sam poza obrębem ogrodu i nikt nie wiedział, gdzie jest. Tego dnia jego mama pojechała poza wyspę. Dziadek chwilę wcześniej poszedł nad morze, a babcia spała, kiedy wkładał sandały i wymykał się z domu.
Mógł robić, co chciał. Zaczęła się przygoda.
Zdjął rękę z kamieni muru i zrobił krok w dziką trawę. Była rzadka, łatwo się przez nią szło. Posunął się jeszcze kawałek do przodu, a świat przed nim powoli stawał się wyraźniejszy. Chłopiec zobaczył, że krzaki jałowca nabierają konturów, i ruszył w ich stronę.
Miękka ziemia tłumiła wszystkie odgłosy, jego kroki odzywały się tylko cichym szelestem w trawie. Nawet gdy podskakiwał na obydwu nogach i mocno tupał, słychać było jedynie głuche dudnienie, kiedy zaś podnosił stopy, trawa natychmiast się prostowała, a jego ślady znikały.
Pokonał w ten sposób kilka metrów: Hop, bum. Hop, bum.
Wszedłszy za łąką między wysokie jałowce, przestał skakać. Odetchnął chłodnym powietrzem i rozejrzał się wkoło.
Kiedy skakał po trawie, unosząca się przed nim mgła cicho podkradła się do niego od tyłu. Kamienny mur na skraju łąki rozmazał się w oparach, a ciemnobrązowy domek zupełnie zniknął.
Przez chwilę chłopiec zastanawiał się, czy nie zawrócić, pójść z powrotem przez łąkę i wdrapać się na mur. Nie miał zegarka i nazwy godzin nic mu nie mówiły, ale niebo nad jego głową było teraz ciemnoszare, a powietrze dookoła zrobiło się jeszcze chłodniejsze. Wiedział, że dzień ma się ku końcowi i wkrótce nadejdzie noc.
Chciał przejść po miękkiej ziemi jeszcze tylko kawałek. Wiedział przecież, gdzie jest: dom, w którym śpi jego babcia, został z tyłu, chociaż teraz on stracił go z oczu. Ruszył ku niewyraźnej ścianie mgły - dało się ją zobaczyć, ale nie uchwycić: wciąż odsuwała się w magiczny sposób, jakby się z nim drocząc.
Chłopiec stanął. Wstrzymał oddech.
Świat dookoła zastygł w zupełnej ciszy, on jednak poczuł nagle, że nie jest sam.
Czyżby usłyszał we mgle jakiś odgłos?
Odwrócił się. Za sobą nie widział już łąki z murem, tylko trawę i jałowce. Krzaki wokół niego stały nieruchomo i wiedział, że nie są żywe - w każdym razie nie tak samo żywe, jak on - a mimo to nie mógł przestać myśleć o tym, że są bardzo duże. Otaczały go ich milczące czarne sylwetki i, kto wie, czy nie przysuwały się bliżej, kiedy nie patrzył.
Odwrócił się znowu i zobaczył kolejne jałowce. Jałowce i mgłę.
Nie wiedział już, z której strony został letni domek, ale strach i poczucie osamotnienia kazały mu ruszyć z miejsca. Zacisnął pięści i puścił się biegiem przez pustkowie, chciał odnaleźć kamienny mur i ogród za nim, ale widział tylko trawę i jałowce. W końcu nie widział już nawet tego: świat przysłoniły łzy.
Chłopiec stanął, wziął głęboki wdech, a łzy przestały płynąć. We mgle nadal widział jałowce, lecz teraz jeden z nich miał dwa grube pnie. Nagle malec zobaczył, że krzak się rusza.
To człowiek.
Jakiś pan.
Wyłonił się z szarej mgły i stanął w odległości zaledwie dziesięciu kroków od niego. Był wysoki i barczysty, miał na sobie bure ubranie i ciężkie kalosze. Zauważył go. Stał nieruchomo w trawie i patrzył. Na czoło naciągną czarną czapkę, przy czym wyglądał staro, choć jeszcze nie tak staro, jak dziadek.
Chłopiec nie drgnął. Nie znał mężczyzny, a mama mówiła, że obcych należy się strzec. Teraz jednak przynajmniej nie był już we mgle sam z jałowcami. Zawsze może się odwrócić i uciec, gdyby ten pan okazał się niemiły.
- Cześć - odezwał się mężczyzna cicho. Oddychał ciężko, jakby przyszedł we mgle z bardzo daleka albo szybko biegł.
Chłopiec nie odpowiedział.
Mężczyzna szybko obejrzał się za siebie. Potem znów popatrzył na niego i bez uśmiechu spytał:
- Jesteś sam?
Chłopiec w milczeniu pokiwał głową.
- Zgubiłeś się?
- Chyba tak - odparł.
- Nie bój się... Znam alvaret jak własną kieszeń - mężczyzna zrobił krok w jego stronę. - Jak masz na imię?
- Jens - odrzekł chłopiec.
- A dalej?
- Jens Davidsson.
- Dobrze - nieznajomy skinął głową, a po krótkim wahaniu dodał: - Ja mam na imię Nils.
- A dalej? - spytał Jens.
Trochę przypominało to grę. Mężczyzna zaśmiał się krótko.
- Nazywam się Nils Kant - odparł i zrobił jeszcze jeden krok do przodu.
Jens stał nieruchomo, przestał rozglądać się dookoła. We mgle była tylko trawa, kamienie i krzaki. No i ten nieznajomy pan, Nils Kant, który teraz zaczął się do niego uśmiechać, jakby już byli przyjaciółmi.
Mgła ich obległa , było zupełnie cicho. Nawet ptaki nie śpiewały.
- Nie bój się - powiedział Nils Kant i wyciągnął rękę.
Stali teraz bardzo blisko siebie.
Jens pomyślał, że Nils Kant ma największe dłonie, jakie w życiu widział, i zrozumiał, że już za późno na ucieczkę.
11

Julia patrzyła na grób Nilsa Kanta, ostatni w długim szeregu pod zachodnim murem cmentarza w Marnäs. Na kamieniu widniało wyryte nazwisko NILS KANT oraz daty: 1925-1963. Niski i bezpretensjonalny nagrobek ze zwykłego wapienia - prawdopodobnie pochodzący z kamieniołomu w Stenvik, może nawet wyciosany przez Ernsta Adolfssona - miał ponad trzydzieści lat i od góry stopniowo pokrywały go białe plamy porostów.
Na grobie rosła tylko pożółkła trawa, żadnych kwiatów.
Julia zastanawiała się, dlaczego, kiedy Jens przepadł, nikt nie wysunął podejrzeń pod adresem Nilsa Kanta. Zamiast wyjaśnienia Gerlof przysłał ją tu, na opustoszały cmentarz pod Marnäs - i oto przekonała się na własne oczy, że Nils Kant nie mógł mieć nic wspólnego ze zniknięciem jej syna. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim Nils prawie dziesięć lat już nie żył. Odpowiedź została wyryta w kamieniu.
Aha. Czyli kolejny ślepy zaułek.
Dwa metry dalej stał następny nagrobek: również z wapienia, ale wyższy i szerszy. Na nim zostało wyryte: KARL-EINAR ANDERSSON 1889-1935 i VERA ANDERSSON Z D. KANT 1897-1972. Poniżej, mniejszymi literami, było wypisane jeszcze jedno nazwisko: AXEL TEODOR KANT 1929-1936. To młodszy brat Nilsa Kanta, ten, który utonął w wodach cieśniny i jego ciała nie odnaleziono.
Julia właśnie miała odwrócić się na pięcie, kiedy zobaczyła, że za nagrobkiem Nilsa Kanta coś trzepocze. Podeszła bliżej i nachyliła się.
Wiatr delikatnie poruszał białą kopertą wsuniętą między łodygi wyschniętych róż.
Uznała, że kwiaty muszą leżeć za nagrobkiem raczej niedługo, skoro kruche, ciemnoczerwone płatki nadal się trzymają. Biorąc do ręki kopertę, poczuła, że papier jest wilgotny. Jeśli kiedyś było coś na niej napisane, atrament zmyły deszcze.
Julia obejrzała się za siebie. Na cmentarzu nadal nikt się nie pojawił. Około pięćdziesiąt metrów dalej wznosił się biały kościół Marnäs, ale kiedy chwilę wcześniej Julia próbowała otworzyć drzwi, były zamknięte, a za małymi oknami panował zupełny spokój.
Szybkim ruchem schowała kopertę do kieszeni płaszcza, po czym odwróciła się do nagrobka plecami.
Poszła znów na grób swojej matki, zdjęła z niego żółty liść brzozy, który wiatr zdążył przynieść przez tę krótką chwilę, kiedy jej nie było, i pochyliła się, aby sprawdzić, czy świeczka w latarence nadal się pali. Paliła się.
Potem wróciła do samochodu, żeby podjechać niecały kilometr do centrum Marnäs.